W tym roku, postanowiliśmy spędzić długi majowy weekend ze znajomymi w Stolicy Polskich Tatr – w Zakopanem. Poszukiwanie kwater zaczęliśmy pod koniec marca i choć muszę przyznać, że już wtedy nie było łatwo o dwuosobowy pokój w okolicach Krupówek, to jednak udało nam się znaleźć dwa pokoje dwuosobowe w rozsądnej cenie (50PLN za dobę od osoby) i dość blisko rozrywkowego centrum Zakopanego – kwatera przy ul. Makuszyńskiego 1b.
Chcąc jak najbardziej uniknąć stania w korkach, wyruszyliśmy z Warszawy w piątek z samego rana, jednak jadąc do Zakopanego nie można uniknąć dwóch najbardziej newralgicznych punktów – Krakowa i Zakopianki. Tak czy inaczej swoje odstać musieliśmy. Po mniej więcej 8h spędzonych w samochodzie, dotarliśmy do celu, zakwaterowaliśmy się i poszliśmy zjeść późny obiad. Kwatery okazały się czyste i dość przytulne, naszym zdaniem warte swojej ceny. Po obiedzie udało nam się jeszcze wjechać kolejką linowo-torową na Gubałówkę, gdzie pospacerowaliśmy i zrobiliśmy kilka zdjęć. Zaskoczył nas totalny brak ludzi, było po prostu pusto i cicho, a wszystkie stragany pozamykane. Pogoda była bardzo ładna, świeciło słońce, choć dawało się odczuć zbliżający się chłód wieczoru. Piesze zejście tuż obok kolejki zajęło nam nie więcej niż 30 minut. Jeśli tylko jest sucho, to polecam taki spacerek w dół. Jest dość stromo, ale zejście nie stanowi żadnego problemu. Po całym dniu spędzonym w samochodzie i po tej lekkiej zaprawie, zasnęliśmy bardzo szybko, tym bardziej, że plany na następny dzień mięliśmy bardzo ambitne.
Następnego dnia, obudziło nas piękne słońce i bezchmurne niebo. Zjedliśmy pożywne śniadanie i wyruszyliśmy z kwater, obrawszy kierunek na Kasprowy Wierch. O wjeździe kolejką linową mogliśmy tylko pomarzyć, ponieważ kiedy dotarliśmy do Kuźnic była godzina 11:00, a kolejka sięgała już bardzo daleko. Drogowskaz na Kasprowy Wierch wskazywał czas wędrówki: 3h 15min. Po wykupieniu biletów do Tatrzańskiego Parku Narodowego, zaczęliśmy powolny spacer wspinaczkowy. Nasza ekipa składała się z dwóch kobiet oraz dwóch mężczyzn. Postanowiliśmy, że nie będziemy narzucać szaleńczego tempa – naszym celem było wejście na szczyt, a nie szaleńczy wyścig. Pierwsza godzina wędrówki upływała bardzo przyjemnie – szeroka ścieżka o niewielkim nachyleniu, szum wodospadu i cień drzew sprawiały, że dotarcie do przesiadkowej stacji kolejki upłynęło nam bardzo szybko, nawet pomimo tego, iż momentami ścieżka była całkowicie przykryta śniegiem.
Po kilkuminutowym odpoczynku, rozpoczęliśmy dalszą wędrówkę i praktycznie od samego początku, krajobraz zmienił się dość znacznie. Teraz szliśmy dużo węższą i bardziej stromą ścieżką, pokrytą zalegającym śniegiem, miejscami mocno oblodzoną a w najlepszym razie pokrytą błotem. Tu już trzeba było bardzo uważać, aby się nie poślizgnąć. Idąc w ten sposób mniej więcej 30 minut dotarliśmy do krańca lasu i początku kosodrzewiny. Ścieżka zaczęła wić się coraz mocniej, odkrywając coraz więcej śliskich kamieni oraz większych połaci pokrytych śniegiem. W pewnym momencie mięliśmy spory dylemat, czy podejmować dalszą wędrówkę, ponieważ fragment bardzo wąskiej ścieżki prowadził po bardzo stromym zboczu, pokrytym grubą warstwą zlodowaciałego śniegu. Widzieliśmy jak kolejne osoby rezygnują, ale mimo wszystko wizja powrotu do najbezpieczniejszych nie należała. Z optymistycznym nastawieniem „dalej na pewno będzie już łatwiej” zacisnęliśmy zęby i pokonaliśmy ten dość niebezpieczny odcinek. Kolejne minuty upływały bardzo wolno. Ścieżka zamieniła się w kamienny szlak wijący się trawersem w górę, a coraz większe śniegowe połacie sprawiały, że musieliśmy zaufać śladom wydeptanym przez naszych poprzedników, co czasami kończyło zejściem ze ścieżki i koniecznością wspinania na czworakach przytrzymując się jedynie kęp wystających traw. Momentami było naprawdę harcore’owo! Zmęczenie dawało nam się coraz bardziej we znaki, wymuszając częstsze odpoczynki na uzupełnianie płynów i zjedzenie energetycznego batona. Tylko obietnice, że tuż za każdym kolejnym wzniesieniem ukaże się upragniona stacja meteorologiczna na Kasprowym Wierchu, pozwalało dziewczynom wspinać się dalej. Na szczęście, któraś z kolei taka obietnica została spełniona i w końcu stacja nam się ukazała, choć wcale nie było do niej blisko.
Pozostał nam najtrudniejszy odcinek do pokonania – na szczyt prowadziła bardzo stroma ściana, ścieżka była całkowicie pokryta śniegiem i znowu musieliśmy polegać na śladach naszych poprzedników. Wydeptane schodki we śniegu czasami zapadały się pod naszym ciężarem i nasze nogi grzęzły w nim po kolana. W końcu po ponad czterech godzinach wędrówki dotarliśmy na szczyt. Dziewczyny miny miały jednak nietęgie… Radość z osiągnięcia celu została nie pokonała zmęczenia i okupionego wysiłku, aby go osiągnąć.
Po kilku fotkach z wymuszonymi uśmiechami, mięliśmy jeszcze przed sobą zejście kawałkiem stromego zaśnieżonego zbocza ze stacji meteorologicznej do stacji kolejki linowej. Niska temperatura, brak słońca, wszechobecna wilgoć i mgła na szczycie sprawiły, że po tak wyczerpującej wspinaczce zaczęło robić nam się zimno, dlatego szybko weszliśmy do budynku stacji. Bilety (ok. 25 PLN za osobę!), udało nam się kupić dość szybko i stanęliśmy w kolejce do kolejki, która na szczęście nie była takich samych rozmiarów jak na dole. Dostanie do wagonika zajęło nam nie więcej niż dwa cykle jego podróży. Dla kogoś, kto pierwszy raz ma okazję jechać tego typu kolejką, wrażenia na pewno są niesamowite, szczególnie uczucie spadania towarzyszące podczas mijania kolejnych słupów podtrzymujących linę.
Po zjechaniu kolejką do Kuźnic, wsiedliśmy do pierwszego lepszego busa, który zawiózł nas prawie pod samą kwaterę. Wzięliśmy prysznic, przebraliśmy się i udaliśmy na zasłużony obiad. Pomimo ogromnej ilości barów i restauracji na całej długości Krupówek w długie weekendy bardzo ciężko jest o jakiekolwiek miejsce. Tym razem udaliśmy się do pizzerii znajdującej się na samym dole Krupówek, poleconej nam przez miejscowego taksówkarza – „Adamo”. W lokalu można zjeść nie tylko pizzę, jedzenie jest godne polecenia, a ceny niezbyt wygórowane jak na Zakopiańskie warunki. Po późnym obiedzie i dużym piwie (litrowym) wróciliśmy do naszych kwater. Sen przyszedł bardzo szybko…
W niedzielę niestety pogoda nie obiecywała już tak wiele, jak poprzedniego dnia – niebo było zachmurzone i zanosiło się na deszcz. Postanowiliśmy jednak, że nie będziemy siedzieć w kwaterach zdecydowaliśmy się wybrać do jednego z kanonów Tatr – Morskiego Oka. Po śniadaniu wsiedliśmy w samochód i zaopatrzeni w ubrania przeciwdeszczowe ruszyliśmy stronę Palenicy Białczańskiej. Ze względu na korek postanowiliśmy zostawić samochód na parkingu w Łysej Polanie, co zmusiło nas do przejścia dodatkowo niecałych dwóch kilometrów. Po wyjściu z samochodu przywitał nas deszczyk, na szczęście przelotny, kupiliśmy, więc ponownie wejściówki do Tatrzańskiego Parku Narodowego i ruszyliśmy do Morskiego Oka. Trasa – dla większości doskonale znana – prowadzi szeroką asfaltową drogą, jest i niestety poza czterema skrótami (kamienne ścieżki) jest dość monotonna.
Do celu dotarliśmy po dwóch i pół godzinach spokojnego, ale w równomiernego marszu. Szczerze mówiąc po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć Morskie Oko o tej porze roku – pierwszy raz widziałem je tak pokryte lodem. I choć niektórzy mówią, że jest ono piękne o każdej porze roku, to muszę stwierdzić, że zdecydowanie najpiękniej jest tu, kiedy jest mnóstwo zieleni. Tak czy inaczej warto było je zobaczyć w nieco innej odsłonie. Droga powrotna była niestety dość nużąca, dodatkowo dawało nam się odczuć zmęczenie z dnia poprzedniego, za zanim udało nam się dotrzeć do samochodu złapał nas jeszcze deszcz. Po kolejnym wyczerpującym dniu udaliśmy się na obiad i piwko.
W poniedziałek postanowiliśmy odpocząć, zrobić zakupy i spędzić czas spacerując po uliczkach Zakopanego. Dodatkowo wybraliśmy się na Wielką Krokiew, wjechaliśmy kolejką krzesełkową na górę i z podziwem spoglądaliśmy na widok, jaki mają skoczkowie tuż przed lotem – to naprawdę odważni ludzie.
We wtorek po śniadaniu spakowaliśmy się i oddali klucze. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę udaliśmy się na ciastko i kawę do znakomitej cukierni na rogu ulic Zamoyskiego i Makuszyńskiego – z czystym sumieniem polecam to miejsce! Podróż powrotna to niestety nasz Polski standard – sznureczek aut na Zakopiance i korki w Krakowie. Obiad zjedliśmy w w knajpie Dobrut, znajdującej się tuż przed Radomiem w miejscowości o takiej samej nazwie jak knajpa. Jedzenie trzeba przyznać, że było niezłe, ale obsługa fatalna – czekaliśmy prawie godzinę na nasze zamówienie, które i tak było dostarczane na raty.
Podsumowując, wyjazd był udany, pogoda dopisała (poza niewielkimi kaprysami), udało nam się rozruszać nasze nogi, a do tego dawka adrenaliny była naprawdę spora. Następnym razem jednak będziemy pamiętać, że góry o tej porze roku bywają mocno pokryte śniegiem, który raczej nie ułatwia wędrówek. Ilość osób odwiedzająca w tym czasie Stolicę Polskich Tatr była naprawdę rozsądna, być może za sprawą kiepskich prognoz pogody, które na szczęście do końca się nie sprawdziły. Pozdrawiam i życzę udanych podróży! :-)