|
Narty w Les Menuires - styczeń 2010
Przesłane: 2010-09-15
-
2 komentarz(y)
Po wielu latach szusowania po polskich i słowackich stokach postanowiłem, że tym razem w końcu wybiorę się w Alpy, a ponieważ znajomi organizowali wyjazd w Trzy Doliny, postanowiłem się do nich przyłączyć. Sprawami organizacyjnymi zajmował się kolega, który był już tam kilkakrotnie. Noclegi zarezerwowaliśmy już w październiku, dzięki czemu udało nam się wykupić trzy dwuosobowe pokoje na 7 dni w rozsądnej cenie. Ze względu na wczesną rezerwację otrzymaliśmy w promocji 7 dniowy SkiPass w cenie 6 dniowego. Nasza ekipa miała w sumie składać się z sześciu osób – dwóch par jadących jednym samochodem oraz mnie i mojego kumpla w drugim samochodzie. Niestety ze względu na kontuzję kolana, kolega musiał zrezygnować w ostatniej chwili, a ponieważ podróż samemu samochodem byłaby mało ekonomiczna i bardzo męcząca, postanowiłem polecieć samolotem. Ostatnią kwestią problematyczną pozostał transfer z lotniska do naszej wioski, ale tu z pomocą przyszedł znowu kolega, który obiecał, że odbierze mnie z lotniska i zawiezie na nie z powrotem ostatniego dnia, oczywiście w zamian za zwrot kosztów paliwa i opłat za autostrady.
Przelot z Warszawy do Grenoble wykupiłem w PLL Lot, w cenie biletu zawarty był również transport nart. Muszę przyznać, że Lot bardzo pozytywnie mnie zaskoczył – samolot nowy, bardzo przyjemny, cichy, miła i profesjonalna obsługa – za tą cenę naprawdę warto. Po wylądowaniu na lotnisku w Grenoble i odebraniu bagaży, skontaktowałem się ze znajomymi, którzy powinni już kilka godzin temu dotrzeć na miejsce. Okazało się, że koledzy właśnie wyjechali w moją stronę. Odległość z lotniska do naszej wioski trasą polecaną przez www.viamichelin.com wynosiła 170 km, ale my chcieliśmy być sprytniejsi i znaleźliśmy trasę na skróty, która wynosiła ok. 130 km, jak się jednak okazało stare przysłowie „na skróty zawsze dalej” znowu się sprawdziło – krótsza trasa prowadził bardzo krętymi i wąskimi drogami przez wysokie szczyty gór. Spędziłem ponad 4 godziny czekając na znajomych i odbiór z lotniska. Drogę powrotną obraliśmy już taką, jaką polecało nam www.viamichelin.com, dzięki czemu dotarcie do wioski zajęło nam niecałe 3 godziny. Pomimo dużo krótszego czasu spędzonego przeze mnie w podróży niż moi znajomi, już w trakcie jazdy samochodem z lotniska zacząłem czuć się bardzo zmęczony, strasznie bolała mnie głowa, miałem wrażenie, że będę chory, przez co kompletnie odeszła mi ochota na jazdę na nartach. Gdy tylko wraz z bagażami dotarłem do mojego pokoju, zaparzyłem kubek gorącej herbaty, wziąłem solidną dawkę leków przeciw grypie i przeziębieniu i położyłem się spać z nadzieję, że obudzę się w pełni sił.
Następnego dnia obudziło mnie piękne słońce, zmęczenie i choroba zupełnie mnie opuściły. Pełen sił zabrałem się za zrobienie śniadanie i przygotowanie się do wyjścia na narty. Tego dnia pogoda była naprawdę znakomita – bezchmurne niebo, ostre słońce i bardzo duża przejrzystość powietrza sprawiły, że ten pierwszy dzień na nartach mijał bardzo przyjemnie. Pierwszego dnia postanowiliśmy trzymać się wszyscy razem, zapoznając się z ogromną ilością wyciągów, stoków i tras narciarskich. Korzystając z tak ogromnego kompleksu infrastruktury narciarskiej, znajdującego się na obszarze trzech dolin, trzeba pamiętać, aby o odpowiedniej porze rozpocząć powrót do domu, gdyż poszczególne wyciągi są zamykane o różnych porach. Jeśli nie dotrzemy w odpowiednie miejsce w określonym czasie, to może się okazać, że nie uda nam się zjechać na nartach do naszego kompleksu mieszkalnego, a to może skończyć się koniecznością korzystania z kosztownego transportu. Większość wyciągów w tej części sezonu zamykana jest pomiędzy godzina 16:00, a 16:30, dlatego też mniej więcej o tej porze kończyliśmy jazdę na nartach i wracaliśmy do pokoi. Po zjedzeniu obiadu i chwilowym odpoczynku, wybieraliśmy się na wspólne zakupy do galerii, a wieczorem spotykaliśmy się przy lampce grzanego piwa lub wina. Zmęczenie po aktywnie spędzonym dniu oraz chęć wypoczynku przed kolejnym sprawiało, że kładliśmy się spać dość wcześnie. Kolejne dni mijały wg bardzo podobnego scenariusza: pobudka o 7:30, śniadanie, przygotowanie i wyjście na narty około 9:00, jazda do godziny 16:30, obiad, zakupy w galerii, kolacja z piwem lub winem i pójście spać około 22:00. W tym wydawałoby się dość monotonnym trybie dnia, największym urozmaiceniem była jazda na nartach. Praktycznie każdego dnia jeździliśmy po nowych stokach i oglądaliśmy zupełnie nowe miejsca. Przez kilka kolejnych dni szusowałem samemu, ponieważ jeden z kolegów lekko się przeziębił i pozostał w pokoju. Nie chciałem również narzucać się zbytnio drugiej parze, a poza tym chciałem trochę podkręcić spacerowe tempo z pierwszego dnia i poczuć nieco więcej adrenaliny. Wymagało to ode mnie dokładnego zapoznania się z mapką oraz szybkiego nabycia umiejętności posługiwania się nią, co ze względu na ogrom Trzech Dolin wcale nie jest takie łatwe. Tym bardziej, że w kolejnych dniach pojawiła się mgła, która bardzo utrudniała orientację w terenie. Momentami widoczność spadała do dosłownie kilku metrów, tak, że bardzo trudno było dojrzeć tyczki wytyczające trasę. Jeśli chodzi o trasy, to muszę przyznać, że Francja lekko mnie rozczarowała. Pomimo iż codziennie wieczorem i w nocy słychać było jak ratraki wyruszają na stoki, a armatki produkują śnieg, to z samego rana nie wszędzie było to widać. Na niektórych trasach przez kilka dni potrafiły utrzymywać się nieprzyjemne muldy i mocno oblodzone odcinki. Na szczęście takich miejsc nie było dużo, a generalnie trasy były przygotowane naprawdę solidnie. Poza tym trudno wymagać, aby każdej nocy udało się przygotować 600 km tras, a być może są narciarze, którzy lubią takie muldy – ja akurat do nich nie należę ;-) W ciągu siedmiu dni na nartach, poza naszą wioską (Les Menuires 1850m) odwiedziliśmy takie miejscowości jak: Saint Martin De Belleville (1400m), Meribel (1450m), Meribel Mottarit (1750m), Courchevel (1650m oraz 1850m) oraz najwyżej położoną wioskę narciarską w Europie Val Thorens (2300m), które zrobiło na mnie największe wrażenie – patrząc na znajdującą się tam infrastrukturę trudno wyobrazić sobie jak wiele ciężarówek wypełnionych materiałami musiało wjechać na tak ogromną wysokość, aby to wszystko wybudować. Jeśli chodzi o ulubione trasy, to w pobliżu naszego kompleksu mieszkalnego najbardziej spodobała mi się ponad dwukilometrowa trasa o nazwie „David Douillet” – była ona świetnie przygotowana na samym początku naszego pobytu, potem niestety pojawiło się trochę muld, ale mimo wszystko trasa jest godna uwagi. W Val Thorens najczęściej wjeżdżaliśmy kilkunastoosobowym wagonikiem o nazwie „Funitel Peclet”, z której można było obrać kilka tras, jednak wg mnie najciekawsza z nich to „Lac Blanc”, przechodząca następnie w „Beranger”. Jednak moją faworytką i tak jest „Mauduit” - prowadząca ze szczytu Saulire (2700m) do dolnego Meribel – jej górna partia jest szeroka i odkryta, ale w dolnej części wjeżdżamy na pełnej prędkości do lasu i musimy zmieścić się w kilku bardzo ciasnych zakrętach. Trasa jest naprawdę bardzo szybka i mocno daje się we znaki – po każdym zjeździe można doskonale poczuć pulsujące uda. Każdy dzień upływał bardzo szybko i gdyby nie obolałe nogi, które zaczęły dawać się we znaki, trudno byłoby się zorientować, że wyjazd zbliża się do końca. W ciągu dwóch ostatnich dni, postanowiliśmy ze znajomymi zaliczyć wszystkie wyciągi oznaczone na mapie specjalnym znakiem. Po zaliczeniu wszystkich tych punktów udaliśmy się przed wyjazdem do biura, w którym otrzymaliśmy pamiątkowe certyfikaty. Ostatniego dnia spakowaliśmy rano wszystkie nasze rzeczy, przenieśliśmy je do samochodu i oddaliśmy klucze do pokoi. Przebrani ruszyliśmy na stok, aby do samego końca wykorzystać znakomite warunki – ostatniej nocy spadło ponad pół metra śniegu. Dla znajomych – snowboardzistów – warunki były wymarzone, dla mnie narciarza – dość trudne, zdecydowanie wolę twardy, dobrze przygotowany stok, ale mimo wszystko świeży puch na czerwonej trasie i świadomość, że jest się pierwszym – rewelacja. Na sam koniec tego wyjazdu czekała mnie jeszcze jedna niesamowita przygoda. Kiedy po zakończeniu jazdy, przebraliśmy się w samochodzie i ruszyliśmy na lotnisko okazało się, że stoimy w gigantycznym korku, który praktycznie w ogóle nie poruszał się do przodu. Oczywiście braliśmy pod uwagę taki scenariusz, ponieważ sobota jest dniem, w którym następuje wymiana turnusów, ale rzeczywistość mocno zweryfikowała nasze przewidywania. Kiedy pokonanie 10 kilometrowego odcinka zajęło nam prawie godzinę, a przed nami było jeszcze ponad 150 km do lotniska i tylko nieco ponad dwie godziny do odlotu, zacząłem powoli tracić nadzieję, że zdążę na swój samolot. Wykonałem już nawet kilka telefonów do PLL Lot z zapytaniem o następne możliwe połączenia do Polski. W pewnym momencie jednak minęliśmy posterunek Żandarmerii i wtedy ruch nagle zaczął się upłynniać. Co prawda zjazd z gór zajął nam jeszcze dobrych kilkanaście minut, ale kiedy dotarliśmy do drogi szybkiego ruchu, moje nadzieje znowu zaczęły odżywać. Robione na szybko wyliczenia, dawały niewielkie szanse, przy lekkim nagięciu przepisowej prędkości na autostradzie. Kolega na szczęście nie robił oporów i wcisnął mocno gaz. Dojazd do Grenoble (150 km) zajął nam około godziny, ale wciąż nie mięliśmy pewności czy uda nam się gładko przejechać przez miasto. Na szczęście korek był skierowany w przeciwnym kierunku i miasto udało nam się pokonać bez większych problemów. Kamień spadł mi z serca, gdy na cztery minuty przed „last call” udało mi się odprawić bagaż, reszta była już tylko formalnością i z przyjemnością czekałem w kolejce do odprawy paszportowej (choć jak wiadomo paszport już nie jest wymagany). Lot minął bardzo spokojnie i szybko, dzięki rozmowie z narciarzami wracającymi z innych ośrodków w Alpach Francuskich. Na koniec powiem tylko tyle, że muszę tam wrócić – i to jak najszybciej ? Jeśli macie jakieś pytania dotyczące wyjazdu, piszcie – chętnie podzielę się swoją wiedzą na tyle na ile tylko będę potrafił.
|
Weekend majowy w Zakopanym
Przesłane: 2010-08-22
-
8 komentarz(y)
W tym roku, postanowiliśmy spędzić długi majowy weekend ze znajomymi w Stolicy Polskich Tatr – w Zakopanem. Poszukiwanie kwater zaczęliśmy pod koniec marca i choć muszę przyznać, że już wtedy nie było łatwo o dwuosobowy pokój w okolicach Krupówek, to jednak udało nam się znaleźć dwa pokoje dwuosobowe w rozsądnej cenie (50PLN za dobę od osoby) i dość blisko rozrywkowego centrum Zakopanego – kwatera przy ul. Makuszyńskiego 1b. Chcąc jak najbardziej uniknąć stania w korkach, wyruszyliśmy z Warszawy w piątek z samego rana, jednak jadąc do Zakopanego nie można uniknąć dwóch najbardziej newralgicznych punktów – Krakowa i Zakopianki. Tak czy inaczej swoje odstać musieliśmy. Po mniej więcej 8h spędzonych w samochodzie, dotarliśmy do celu, zakwaterowaliśmy się i poszliśmy zjeść późny obiad. Kwatery okazały się czyste i dość przytulne, naszym zdaniem warte swojej ceny. Po obiedzie udało nam się jeszcze wjechać kolejką linowo-torową na Gubałówkę, gdzie pospacerowaliśmy i zrobiliśmy kilka zdjęć. Zaskoczył nas totalny brak ludzi, było po prostu pusto i cicho, a wszystkie stragany pozamykane. Pogoda była bardzo ładna, świeciło słońce, choć dawało się odczuć zbliżający się chłód wieczoru. Piesze zejście tuż obok kolejki zajęło nam nie więcej niż 30 minut. Jeśli tylko jest sucho, to polecam taki spacerek w dół. Jest dość stromo, ale zejście nie stanowi żadnego problemu. Po całym dniu spędzonym w samochodzie i po tej lekkiej zaprawie, zasnęliśmy bardzo szybko, tym bardziej, że plany na następny dzień mięliśmy bardzo ambitne. Następnego dnia, obudziło nas piękne słońce i bezchmurne niebo. Zjedliśmy pożywne śniadanie i wyruszyliśmy z kwater, obrawszy kierunek na Kasprowy Wierch. O wjeździe kolejką linową mogliśmy tylko pomarzyć, ponieważ kiedy dotarliśmy do Kuźnic była godzina 11:00, a kolejka sięgała już bardzo daleko. Drogowskaz na Kasprowy Wierch wskazywał czas wędrówki: 3h 15min. Po wykupieniu biletów do Tatrzańskiego Parku Narodowego, zaczęliśmy powolny spacer wspinaczkowy. Nasza ekipa składała się z dwóch kobiet oraz dwóch mężczyzn. Postanowiliśmy, że nie będziemy narzucać szaleńczego tempa – naszym celem było wejście na szczyt, a nie szaleńczy wyścig. Pierwsza godzina wędrówki upływała bardzo przyjemnie – szeroka ścieżka o niewielkim nachyleniu, szum wodospadu i cień drzew sprawiały, że dotarcie do przesiadkowej stacji kolejki upłynęło nam bardzo szybko, nawet pomimo tego, iż momentami ścieżka była całkowicie przykryta śniegiem. Po kilkuminutowym odpoczynku, rozpoczęliśmy dalszą wędrówkę i praktycznie od samego początku, krajobraz zmienił się dość znacznie. Teraz szliśmy dużo węższą i bardziej stromą ścieżką, pokrytą zalegającym śniegiem, miejscami mocno oblodzoną a w najlepszym razie pokrytą błotem. Tu już trzeba było bardzo uważać, aby się nie poślizgnąć. Idąc w ten sposób mniej więcej 30 minut dotarliśmy do krańca lasu i początku kosodrzewiny. Ścieżka zaczęła wić się coraz mocniej, odkrywając coraz więcej śliskich kamieni oraz większych połaci pokrytych śniegiem. W pewnym momencie mięliśmy spory dylemat, czy podejmować dalszą wędrówkę, ponieważ fragment bardzo wąskiej ścieżki prowadził po bardzo stromym zboczu, pokrytym grubą warstwą zlodowaciałego śniegu. Widzieliśmy jak kolejne osoby rezygnują, ale mimo wszystko wizja powrotu do najbezpieczniejszych nie należała. Z optymistycznym nastawieniem „dalej na pewno będzie już łatwiej” zacisnęliśmy zęby i pokonaliśmy ten dość niebezpieczny odcinek. Kolejne minuty upływały bardzo wolno. Ścieżka zamieniła się w kamienny szlak wijący się trawersem w górę, a coraz większe śniegowe połacie sprawiały, że musieliśmy zaufać śladom wydeptanym przez naszych poprzedników, co czasami kończyło zejściem ze ścieżki i koniecznością wspinania na czworakach przytrzymując się jedynie kęp wystających traw. Momentami było naprawdę harcore’owo! Zmęczenie dawało nam się coraz bardziej we znaki, wymuszając częstsze odpoczynki na uzupełnianie płynów i zjedzenie energetycznego batona. Tylko obietnice, że tuż za każdym kolejnym wzniesieniem ukaże się upragniona stacja meteorologiczna na Kasprowym Wierchu, pozwalało dziewczynom wspinać się dalej. Na szczęście, któraś z kolei taka obietnica została spełniona i w końcu stacja nam się ukazała, choć wcale nie było do niej blisko.
Pozostał nam najtrudniejszy odcinek do pokonania – na szczyt prowadziła bardzo stroma ściana, ścieżka była całkowicie pokryta śniegiem i znowu musieliśmy polegać na śladach naszych poprzedników. Wydeptane schodki we śniegu czasami zapadały się pod naszym ciężarem i nasze nogi grzęzły w nim po kolana. W końcu po ponad czterech godzinach wędrówki dotarliśmy na szczyt. Dziewczyny miny miały jednak nietęgie… Radość z osiągnięcia celu została nie pokonała zmęczenia i okupionego wysiłku, aby go osiągnąć.
Po kilku fotkach z wymuszonymi uśmiechami, mięliśmy jeszcze przed sobą zejście kawałkiem stromego zaśnieżonego zbocza ze stacji meteorologicznej do stacji kolejki linowej. Niska temperatura, brak słońca, wszechobecna wilgoć i mgła na szczycie sprawiły, że po tak wyczerpującej wspinaczce zaczęło robić nam się zimno, dlatego szybko weszliśmy do budynku stacji. Bilety (ok. 25 PLN za osobę!), udało nam się kupić dość szybko i stanęliśmy w kolejce do kolejki, która na szczęście nie była takich samych rozmiarów jak na dole. Dostanie do wagonika zajęło nam nie więcej niż dwa cykle jego podróży. Dla kogoś, kto pierwszy raz ma okazję jechać tego typu kolejką, wrażenia na pewno są niesamowite, szczególnie uczucie spadania towarzyszące podczas mijania kolejnych słupów podtrzymujących linę.
Po zjechaniu kolejką do Kuźnic, wsiedliśmy do pierwszego lepszego busa, który zawiózł nas prawie pod samą kwaterę. Wzięliśmy prysznic, przebraliśmy się i udaliśmy na zasłużony obiad. Pomimo ogromnej ilości barów i restauracji na całej długości Krupówek w długie weekendy bardzo ciężko jest o jakiekolwiek miejsce. Tym razem udaliśmy się do pizzerii znajdującej się na samym dole Krupówek, poleconej nam przez miejscowego taksówkarza – „Adamo”. W lokalu można zjeść nie tylko pizzę, jedzenie jest godne polecenia, a ceny niezbyt wygórowane jak na Zakopiańskie warunki. Po późnym obiedzie i dużym piwie (litrowym) wróciliśmy do naszych kwater. Sen przyszedł bardzo szybko… W niedzielę niestety pogoda nie obiecywała już tak wiele, jak poprzedniego dnia – niebo było zachmurzone i zanosiło się na deszcz. Postanowiliśmy jednak, że nie będziemy siedzieć w kwaterach zdecydowaliśmy się wybrać do jednego z kanonów Tatr – Morskiego Oka. Po śniadaniu wsiedliśmy w samochód i zaopatrzeni w ubrania przeciwdeszczowe ruszyliśmy stronę Palenicy Białczańskiej. Ze względu na korek postanowiliśmy zostawić samochód na parkingu w Łysej Polanie, co zmusiło nas do przejścia dodatkowo niecałych dwóch kilometrów. Po wyjściu z samochodu przywitał nas deszczyk, na szczęście przelotny, kupiliśmy, więc ponownie wejściówki do Tatrzańskiego Parku Narodowego i ruszyliśmy do Morskiego Oka. Trasa – dla większości doskonale znana – prowadzi szeroką asfaltową drogą, jest i niestety poza czterema skrótami (kamienne ścieżki) jest dość monotonna.
Do celu dotarliśmy po dwóch i pół godzinach spokojnego, ale w równomiernego marszu. Szczerze mówiąc po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć Morskie Oko o tej porze roku – pierwszy raz widziałem je tak pokryte lodem. I choć niektórzy mówią, że jest ono piękne o każdej porze roku, to muszę stwierdzić, że zdecydowanie najpiękniej jest tu, kiedy jest mnóstwo zieleni. Tak czy inaczej warto było je zobaczyć w nieco innej odsłonie. Droga powrotna była niestety dość nużąca, dodatkowo dawało nam się odczuć zmęczenie z dnia poprzedniego, za zanim udało nam się dotrzeć do samochodu złapał nas jeszcze deszcz. Po kolejnym wyczerpującym dniu udaliśmy się na obiad i piwko. W poniedziałek postanowiliśmy odpocząć, zrobić zakupy i spędzić czas spacerując po uliczkach Zakopanego. Dodatkowo wybraliśmy się na Wielką Krokiew, wjechaliśmy kolejką krzesełkową na górę i z podziwem spoglądaliśmy na widok, jaki mają skoczkowie tuż przed lotem – to naprawdę odważni ludzie. We wtorek po śniadaniu spakowaliśmy się i oddali klucze. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę udaliśmy się na ciastko i kawę do znakomitej cukierni na rogu ulic Zamoyskiego i Makuszyńskiego – z czystym sumieniem polecam to miejsce! Podróż powrotna to niestety nasz Polski standard – sznureczek aut na Zakopiance i korki w Krakowie. Obiad zjedliśmy w w knajpie Dobrut, znajdującej się tuż przed Radomiem w miejscowości o takiej samej nazwie jak knajpa. Jedzenie trzeba przyznać, że było niezłe, ale obsługa fatalna – czekaliśmy prawie godzinę na nasze zamówienie, które i tak było dostarczane na raty. Podsumowując, wyjazd był udany, pogoda dopisała (poza niewielkimi kaprysami), udało nam się rozruszać nasze nogi, a do tego dawka adrenaliny była naprawdę spora. Następnym razem jednak będziemy pamiętać, że góry o tej porze roku bywają mocno pokryte śniegiem, który raczej nie ułatwia wędrówek. Ilość osób odwiedzająca w tym czasie Stolicę Polskich Tatr była naprawdę rozsądna, być może za sprawą kiepskich prognoz pogody, które na szczęście do końca się nie sprawdziły. Pozdrawiam i życzę udanych podróży! :-)
|
|