Po wielu latach szusowania po polskich i słowackich stokach postanowiłem, że tym razem w końcu wybiorę się w Alpy, a ponieważ znajomi organizowali wyjazd w Trzy Doliny, postanowiłem się do nich przyłączyć.
Sprawami organizacyjnymi zajmował się kolega, który był już tam kilkakrotnie. Noclegi zarezerwowaliśmy już w październiku, dzięki czemu udało nam się wykupić trzy dwuosobowe pokoje na 7 dni w rozsądnej cenie. Ze względu na wczesną rezerwację otrzymaliśmy w promocji 7 dniowy SkiPass w cenie 6 dniowego.
Nasza ekipa miała w sumie składać się z sześciu osób – dwóch par jadących jednym samochodem oraz mnie i mojego kumpla w drugim samochodzie. Niestety ze względu na kontuzję kolana, kolega musiał zrezygnować w ostatniej chwili, a ponieważ podróż samemu samochodem byłaby mało ekonomiczna i bardzo męcząca, postanowiłem polecieć samolotem. Ostatnią kwestią problematyczną pozostał transfer z lotniska do naszej wioski, ale tu z pomocą przyszedł znowu kolega, który obiecał, że odbierze mnie z lotniska i zawiezie na nie z powrotem ostatniego dnia, oczywiście w zamian za zwrot kosztów paliwa i opłat za autostrady.
Przelot z Warszawy do Grenoble wykupiłem w PLL Lot, w cenie biletu zawarty był również transport nart. Muszę przyznać, że Lot bardzo pozytywnie mnie zaskoczył – samolot nowy, bardzo przyjemny, cichy, miła i profesjonalna obsługa – za tą cenę naprawdę warto. Po wylądowaniu na lotnisku w Grenoble i odebraniu bagaży, skontaktowałem się ze znajomymi, którzy powinni już kilka godzin temu dotrzeć na miejsce. Okazało się, że koledzy właśnie wyjechali w moją stronę. Odległość z lotniska do naszej wioski trasą polecaną przez www.viamichelin.com wynosiła 170 km, ale my chcieliśmy być sprytniejsi i znaleźliśmy trasę na skróty, która wynosiła ok. 130 km, jak się jednak okazało stare przysłowie „na skróty zawsze dalej” znowu się sprawdziło – krótsza trasa prowadził bardzo krętymi i wąskimi drogami przez wysokie szczyty gór. Spędziłem ponad 4 godziny czekając na znajomych i odbiór z lotniska. Drogę powrotną obraliśmy już taką, jaką polecało nam www.viamichelin.com, dzięki czemu dotarcie do wioski zajęło nam niecałe 3 godziny. Pomimo dużo krótszego czasu spędzonego przeze mnie w podróży niż moi znajomi, już w trakcie jazdy samochodem z lotniska zacząłem czuć się bardzo zmęczony, strasznie bolała mnie głowa, miałem wrażenie, że będę chory, przez co kompletnie odeszła mi ochota na jazdę na nartach. Gdy tylko wraz z bagażami dotarłem do mojego pokoju, zaparzyłem kubek gorącej herbaty, wziąłem solidną dawkę leków przeciw grypie i przeziębieniu i położyłem się spać z nadzieję, że obudzę się w pełni sił.
Następnego dnia obudziło mnie piękne słońce, zmęczenie i choroba zupełnie mnie opuściły. Pełen sił zabrałem się za zrobienie śniadanie i przygotowanie się do wyjścia na narty. Tego dnia pogoda była naprawdę znakomita – bezchmurne niebo, ostre słońce i bardzo duża przejrzystość powietrza sprawiły, że ten pierwszy dzień na nartach mijał bardzo przyjemnie. Pierwszego dnia postanowiliśmy trzymać się wszyscy razem, zapoznając się z ogromną ilością wyciągów, stoków i tras narciarskich. Korzystając z tak ogromnego kompleksu infrastruktury narciarskiej, znajdującego się na obszarze trzech dolin, trzeba pamiętać, aby o odpowiedniej porze rozpocząć powrót do domu, gdyż poszczególne wyciągi są zamykane o różnych porach. Jeśli nie dotrzemy w odpowiednie miejsce w określonym czasie, to może się okazać, że nie uda nam się zjechać na nartach do naszego kompleksu mieszkalnego, a to może skończyć się koniecznością korzystania z kosztownego transportu. Większość wyciągów w tej części sezonu zamykana jest pomiędzy godzina 16:00, a 16:30, dlatego też mniej więcej o tej porze kończyliśmy jazdę na nartach i wracaliśmy do pokoi. Po zjedzeniu obiadu i chwilowym odpoczynku, wybieraliśmy się na wspólne zakupy do galerii, a wieczorem spotykaliśmy się przy lampce grzanego piwa lub wina. Zmęczenie po aktywnie spędzonym dniu oraz chęć wypoczynku przed kolejnym sprawiało, że kładliśmy się spać dość wcześnie.
Kolejne dni mijały wg bardzo podobnego scenariusza: pobudka o 7:30, śniadanie, przygotowanie i wyjście na narty około 9:00, jazda do godziny 16:30, obiad, zakupy w galerii, kolacja z piwem lub winem i pójście spać około 22:00. W tym wydawałoby się dość monotonnym trybie dnia, największym urozmaiceniem była jazda na nartach. Praktycznie każdego dnia jeździliśmy po nowych stokach i oglądaliśmy zupełnie nowe miejsca. Przez kilka kolejnych dni szusowałem samemu, ponieważ jeden z kolegów lekko się przeziębił i pozostał w pokoju. Nie chciałem również narzucać się zbytnio drugiej parze, a poza tym chciałem trochę podkręcić spacerowe tempo z pierwszego dnia i poczuć nieco więcej adrenaliny. Wymagało to ode mnie dokładnego zapoznania się z mapką oraz szybkiego nabycia umiejętności posługiwania się nią, co ze względu na ogrom Trzech Dolin wcale nie jest takie łatwe. Tym bardziej, że w kolejnych dniach pojawiła się mgła, która bardzo utrudniała orientację w terenie. Momentami widoczność spadała do dosłownie kilku metrów, tak, że bardzo trudno było dojrzeć tyczki wytyczające trasę.
Jeśli chodzi o trasy, to muszę przyznać, że Francja lekko mnie rozczarowała. Pomimo iż codziennie wieczorem i w nocy słychać było jak ratraki wyruszają na stoki, a armatki produkują śnieg, to z samego rana nie wszędzie było to widać. Na niektórych trasach przez kilka dni potrafiły utrzymywać się nieprzyjemne muldy i mocno oblodzone odcinki. Na szczęście takich miejsc nie było dużo, a generalnie trasy były przygotowane naprawdę solidnie. Poza tym trudno wymagać, aby każdej nocy udało się przygotować 600 km tras, a być może są narciarze, którzy lubią takie muldy – ja akurat do nich nie należę ;-)
W ciągu siedmiu dni na nartach, poza naszą wioską (Les Menuires 1850m) odwiedziliśmy takie miejscowości jak: Saint Martin De Belleville (1400m), Meribel (1450m), Meribel Mottarit (1750m), Courchevel (1650m oraz 1850m) oraz najwyżej położoną wioskę narciarską w Europie Val Thorens (2300m), które zrobiło na mnie największe wrażenie – patrząc na znajdującą się tam infrastrukturę trudno wyobrazić sobie jak wiele ciężarówek wypełnionych materiałami musiało wjechać na tak ogromną wysokość, aby to wszystko wybudować.
Jeśli chodzi o ulubione trasy, to w pobliżu naszego kompleksu mieszkalnego najbardziej spodobała mi się ponad dwukilometrowa trasa o nazwie „David Douillet” – była ona świetnie przygotowana na samym początku naszego pobytu, potem niestety pojawiło się trochę muld, ale mimo wszystko trasa jest godna uwagi. W Val Thorens najczęściej wjeżdżaliśmy kilkunastoosobowym wagonikiem o nazwie „Funitel Peclet”, z której można było obrać kilka tras, jednak wg mnie najciekawsza z nich to „Lac Blanc”, przechodząca następnie w „Beranger”. Jednak moją faworytką i tak jest „Mauduit” - prowadząca ze szczytu Saulire (2700m) do dolnego Meribel – jej górna partia jest szeroka i odkryta, ale w dolnej części wjeżdżamy na pełnej prędkości do lasu i musimy zmieścić się w kilku bardzo ciasnych zakrętach. Trasa jest naprawdę bardzo szybka i mocno daje się we znaki – po każdym zjeździe można doskonale poczuć pulsujące uda.
Każdy dzień upływał bardzo szybko i gdyby nie obolałe nogi, które zaczęły dawać się we znaki, trudno byłoby się zorientować, że wyjazd zbliża się do końca. W ciągu dwóch ostatnich dni, postanowiliśmy ze znajomymi zaliczyć wszystkie wyciągi oznaczone na mapie specjalnym znakiem. Po zaliczeniu wszystkich tych punktów udaliśmy się przed wyjazdem do biura, w którym otrzymaliśmy pamiątkowe certyfikaty.
Ostatniego dnia spakowaliśmy rano wszystkie nasze rzeczy, przenieśliśmy je do samochodu i oddaliśmy klucze do pokoi. Przebrani ruszyliśmy na stok, aby do samego końca wykorzystać znakomite warunki – ostatniej nocy spadło ponad pół metra śniegu. Dla znajomych – snowboardzistów – warunki były wymarzone, dla mnie narciarza – dość trudne, zdecydowanie wolę twardy, dobrze przygotowany stok, ale mimo wszystko świeży puch na czerwonej trasie i świadomość, że jest się pierwszym – rewelacja.
Na sam koniec tego wyjazdu czekała mnie jeszcze jedna niesamowita przygoda. Kiedy po zakończeniu jazdy, przebraliśmy się w samochodzie i ruszyliśmy na lotnisko okazało się, że stoimy w gigantycznym korku, który praktycznie w ogóle nie poruszał się do przodu. Oczywiście braliśmy pod uwagę taki scenariusz, ponieważ sobota jest dniem, w którym następuje wymiana turnusów, ale rzeczywistość mocno zweryfikowała nasze przewidywania. Kiedy pokonanie 10 kilometrowego odcinka zajęło nam prawie godzinę, a przed nami było jeszcze ponad 150 km do lotniska i tylko nieco ponad dwie godziny do odlotu, zacząłem powoli tracić nadzieję, że zdążę na swój samolot. Wykonałem już nawet kilka telefonów do PLL Lot z zapytaniem o następne możliwe połączenia do Polski. W pewnym momencie jednak minęliśmy posterunek Żandarmerii i wtedy ruch nagle zaczął się upłynniać. Co prawda zjazd z gór zajął nam jeszcze dobrych kilkanaście minut, ale kiedy dotarliśmy do drogi szybkiego ruchu, moje nadzieje znowu zaczęły odżywać. Robione na szybko wyliczenia, dawały niewielkie szanse, przy lekkim nagięciu przepisowej prędkości na autostradzie. Kolega na szczęście nie robił oporów i wcisnął mocno gaz. Dojazd do Grenoble (150 km) zajął nam około godziny, ale wciąż nie mięliśmy pewności czy uda nam się gładko przejechać przez miasto. Na szczęście korek był skierowany w przeciwnym kierunku i miasto udało nam się pokonać bez większych problemów. Kamień spadł mi z serca, gdy na cztery minuty przed „last call” udało mi się odprawić bagaż, reszta była już tylko formalnością i z przyjemnością czekałem w kolejce do odprawy paszportowej (choć jak wiadomo paszport już nie jest wymagany). Lot minął bardzo spokojnie i szybko, dzięki rozmowie z narciarzami wracającymi z innych ośrodków w Alpach Francuskich. Na koniec powiem tylko tyle, że muszę tam wrócić – i to jak najszybciej ? Jeśli macie jakieś pytania dotyczące wyjazdu, piszcie – chętnie podzielę się swoją wiedzą na tyle na ile tylko będę potrafił.